Pyrkon, czyli zaawansowana nerdoza, exempla cudnej urody. (Odcinek 2)

Konwent to Ludzie. Oczywiście to też wszystko inne, atrakcji nieskończona ilość, ale bez ludzi, zabawa byłaby taka, jak n a oglądaniu przez 3 dni ciągiem kablówki nie ruszając się z kanapy. Dobrze, zdarzało się więcej niż raz, ale bez szału. Spotkanie z 1) dawno nie widzianymi przyjaciółmi, 2) znajomymi widzianymi po raz pierwszy (choć licząc miesiące spędzone wspólnie w Internecie, to już prawie małżeństwo), 3) nowymi ludźmi, którzy mają szansę zaliczyć grupę 1 lub 2, a także całą resztą, w tym także z wariatami, których wspomnienie wyciśnie uśmiech o 3 nad ranem, podczas oczekiwania na pociąg. Wariaci są niezbędni dla kolorytu, plus tu są NASI wariaci, a nie jakieś pierwsze lepsze barachło z poprzestawianymi klepkami.

Kolejki. Nie może być relacji z Pyrkonu bez uwagi o kolejkach. Nie stałam w żadnej, przyznaję bez bicia, ale były imponujące! Niczym happening pt. „rzucili meblościankę w kolorze calvados”. Ustalmy fakty: Pyrkon w tym roku nie był konwentem wiosennym. Było zimno, śnieżnie, pizgało złem i mrozem. A stada kolorowych, rozgadanych, roześmianych ludzi stały w kolejkach. Oczywiście byli i tacy, co rzucali mięchem, niektórzy nawet rezygnowali, ale około 12 000 ludzi postanowiło stać, bo uznało, że warto. Chwała im za to, bo rekord pobity i bez nich nie byłoby takiej zabawy.

W tym miejscu składam hołd wszystkim cosplayerkom z gołymi udami, brzuszkami, odsłoniętymi dekoltami, skąpymi wdziankami spod których wystawały posiniałe nieco części ciała. Ciało może i słabe, ale duch wielki! Dla równowagi składam też wyrazy szacunku tym cosplayerom i cosplayerkom, którzy w pomieszczeniach konwentowych, zwykle aż do przesady ogrzanych (częściowo przez parujące ciała nadliczbowo zgromadzonych uczestników konwentów), dźwigali zbroje, ciężkie zwoje tkanin, tiurniury i szaty ceremonialne, barbarzyńskie futra, mundury flot wszelakich, nakrycia głowy urągające prawom fizyki. Wiedzcie, moi drodzy, że nie cierpieliście na marne. Dzięki wam Pyrkon był miejscem wspaniałym. Doznałam niemalże poważnej kontuzji, kręcąc łebkiem, by nikogo nie przegapić. Gdybym zabrała ze sobą aparat, dostałabym bez wątpienia choroby japońskiej, objawiającej się przyrośnięciem aparatu do oka.  Oglądam sobie filmiki z pyrkonowymi cosplayami i zadręczam małża wrzaskiem: „O zobacz Raf, tu jest ta Amidala, o której ci mówiłam! A widziałeś lady Loki?” Cóż, niestety, nijak się na cosplayerkę nie nadaję. Nie to ciałko, by się wbić w podzwaniający kostiumik Czerwonej Sonii, ale to nie zatruwa mi przyjemności patrzenia. Dammit, czy to tylko moja opinia, że średnia urody wśród miłośniczek fantastyki bije na głowę średnią krajową? Dawno nie widziałam tylu ślicznych, zgrabnych, bystrych dziewcząt. Żeby nie było, faceci też byli w porzo 🙂 To jedna z tych rzeczy, których nie można nie kochać w konwentach. Na trzy dni przestrzeń targów stała się bastionem fantazji. Fantastyki też, ale przede wszystkim entuzjastycznej fantazji użytkowników tego kawałka popkultury, jakim jest fantastyka.

Zwykle w dużych zgromadzeniach czuję się nieco… wyalienowana. Jako nerd i geek, pisarka fantastyki, wielbicielka seriali nie wyprodukowanych przez TVN, nie posiadająca etatu i dzieci, nie mająca zajawki na rozbuchany konsumpcjonizm i gadżety, nie korzystająca z opcji last minut w Tunezji jestem dość często pariasem dyskusji na przyjęciach czy imprezach gromadzących, tak zwanych, przeciętnych obywateli. Dlatego niechętnie w takich miejscach bywam. Konwent to zupełnie inna sprawa. Spotkać w jednym miejscu stado ludzi, którzy czytają co ty, oglądają co ty, z równą pasją jak ty mogą dyskutować o: demonach, seryjnych zabójcach, kto powinien strzelać pierwszy i dlaczego nie ma kolejnych sezonów Firefly, rozpoznają medalik, który noszę na łańcuszku na pierwszy rzut oka, a na dodatek wielu z nich zna i lubi moje książki? Hej, czy ja jestem w niebie? Castiel, jeśli to twoja sprawka, nawet nie waż się mnie zabierać z powrotem!

Ostrzegam w tym miejscu moje siostry… Liczcie się z tym, że szalona ciocia Anetka świśnie wam potomstwo na któryś z kolejnych Pyrkonów, kiedy Lusia czy Tymek trochę od ziemi odrosną. Bo konwent to świetne miejsce dla dzieci. Szczerze zazdroszczę, że jako kilkulatek nie miałam okazji uczestniczyć w czymś takim. Wyobrażacie sobie, przy dziecięcej wyobraźni i postrzeganiu świata bez wyraźnego podziału na prawda-fikcja, spacer między tymi wszystkimi przebranymi ludźmi?  Tu rycerze w zbroi, tam Batman, o rany! prawdziwy miecz świetny! i statki kosmiczne!, pani jest elfem? mamo, patrz, pokemony!

Moi siostrzeńcy muszą to zobaczyć, a już ciocia się postara, by im się spodobało i wyrośli na dumnych nerdów. Jak ten maluch w tawernie przebrany za ewoczka (i przeszczęśliwy z tego powodu), albo kilkulatek w kostiumie żołnierza imperialnego, z miniaturką gwiazdy śmierci w dłoni, który z pełnym przejęciem  ciągnął ojca przez pół hali targowej, by mu pokazać wspaniałe repliki floty z Gwiezdnych Wojen. I malutka Czarodziejka z Księżyca ściskająca pod pachą kucyka z tęczowym ogonkiem – kto powiedział, że musi być kanonicznie? Dzieciaki bawiły się znakomicie, rodzice dzielili się swoimi pasjami i to na pewno będzie coś, co będą wspominać przez wiele lat. A pomyślcie o zdjęciach w albumie rodzinnym!

Drugiego dnia szłam sobie z hotelu na teren konwentu, prosta droga, ale akurat gadałam przez telefon i zamiast iść Grunwaldzką poszłam Bukowską, chyba. Szłam, gadałam i nawet nie zauważyłam, że kwadrans temu powinnam być na miejscu. Wyciągam dzielnie mapkę i sprawdzam, gdzie u diaska jestem. I nagle wybawienie… Młoda kobieta, z podskakującym jak źrebię czterolatkiem u boku, dojrzała informator w moich rękach i powiedziała: hej, my też tam idziemy, możesz iść z nami. Jasne! Mały był rewelacyjny. Przeskakując dziarsko przez zaspy śniegu sięgające mu wyżej kolan, opowiadał mi nieprzerwanym potokiem słów, że idzie zobaczyć się z panem Mortką od Tappiego! W trzy minuty streścił mi Tappiego i wyjaśnił, czemu powinnam go przeczytać. Poza tym będzie grał w grę, bo będą tam dodatki, których on w domu nie ma! I gra już baaardzo długo, od Bożego Narodzenia, kiedy grę dostał od Mikołaja, bo wcześniej w nią grał w bibliotece. Z punktu widzenia czterolatka kilka miesięcy to naprawdę prawie całe życie. Opowiadał mi o grze. O domkach, zwierzątkach, płytkach, które trzeba łączyć. Nie mam pojęcia o co chodzi, bo nie znam się na grach zupełnie, ale miło się go słuchało. Był nakręcony, pełen pasji. Cudny dzieciak. Przyszłość Pyrkonu, bo jestem pewna, że za parę lat nadal będzie przychodził na konwent. Może będzie cosplayował, może będzie LARPował, albo dawał prelekcje o grach? Kto wie, ale taka pasja rozbudzona w tak młodym wieku na pewno wzbogaci jego życie.

Konwent to mnóstwo zabawy – niezależnie od tego, czy jesteś zdeklarowanym geekiem, czy też kolesiem, który obejrzał w życiu jeden jedyny serial fantastyczy, Xenę – Wojowniczą Księżniczkę, znajdziesz tam coś dla siebie. Nie wierzysz? Cóż… w następnej części będzie o programie!

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments