Książkowe łańcuszkowanie i wszyscy wiemy, jaki będzie finał!

Basia Karlik, kochana i nieoceniona harfiarka, którą już znacie, zaprosiła mnie do łańcuszka. Nie lubię łańcuszków, chyba że są sensowne – dlatego przyjęłam wyzwanie IBC albo czytelniczy łańcuszek od Basi, bo pierwszy niesie konkretną wiedzę o stwardnieniu zanikowym bocznym i pozwala zmobilizować ludzi do pomagania, a drugi – bo pozwala mi nieco sentymentalnie podumać nad tym, które książki zostały we mnie na dłużej.

Dziesięć książek, które zostawiły we mnie ślad. I na czym ten ślad polegał?

Kolejność przypadkowa.

1. Emily Bronte „Wichrowe wzgórza” – bo były moją największą nastoletnią namiętnością i czytałam je wielokrotnie i nurzałam się w gotyckim klimacie i intensywności uczuć. Pasowała do mnie – z rozwianym rudym warkoczem, w czarnych ubraniach i z osobowością, która jest niezdrową nieco mieszanką entuzjazmu i melancholii. Pisałam o niej na egzaminie do liceum, na maturze, na egzaminie na studia – nie dlatego, że tylko ją znałam na tyle, by o niej pisać, ale dlatego, że jest bardziej uniwersalna, niż zwykło się zakładać i poza wielkim romansem zawiera znacznie więcej. Trochę boję się przeczytać je raz jeszcze po trzydziestce. Nie martwię się, że byłaby słaba (a było kilka książek z dzieciństwa, które nie przetrwały zderzenia z dorosłym czytaniem), ale dlatego, że nie jestem już tą samą zwichrowaną panienką, mimo rozczochranego wciąż rudego warkocza i przewagi czerni w garderobie. Boję się, że ten kontakt po latach nie miałby tej porywającej intensywności sprzed lat. Coś jak spotkanie z byłym kochankiem, gdzie wciąż widzisz, że jest atrakcyjny, ale widzisz też zakola. Zamiast porywu jest wciąż kołaczące się w tyle głowy przypomnienie, by nastawić pralkę.

2. Sylvia Plath „Szklany klosz” – bo wciąż jest ważną dla mnie książką o kobiecej perspektywie, o depresji, o walce by utrzymać się na powierzchni i potrzebie tworzenia, która miesza się z potrzebą autodestrukcji. Gdy zderzy się wrażenia z lektury z biografią autorki, to jedna z najsmutniejszych książek ever.

3. Virginia Woolf „Pani Dalloway” była jedną z książek, które sprawiły, że przez kilka dni nie mogłam czytać nic innego. Nie potrafię tego ująć inaczej, jak stwierdzeniem, że dotknęła czegoś we mnie i choć to zabolało, to samo dotknięcie było wartością.

Sylvia i Virginia to dla mnie wyjątkowo ważne pisarki. Ich zdjęcia przez lata miałam na biurku. Jako kobieta, jako osoba zmagająca się z depresją od dziecka, jako potencjalna pisarka czułam, że wiele im zawdzięczam. Pracowały, pisały, tworzyły. I choć obie zmarły śmiercią samobójczą, to paradoksalnie dawały mi siłę do walki, bo nie widziałam tego jako przegranej z ich strony, ale jako przezwyciężanie swojej słabości dość długo, by coś po sobie zostawić. Dziś, na szczęście, jestem bardziej na powierzchni niż pod nią. I bardzo możliwe, że wiele z tego zawdzięczam im.

4. Neil Gaiman „Amerykańscy bogowie” i sądzę, choć jestem dopiero na początku przygody, że będzie to też „Sandman” To miłość świeża ale z tych, co wiesz, że na resztę życia. Za co kocham Amerykańskich bogów możecie przeczytać tu w recenzji jaką napisałam dla Kawerny.

5. Ilona Andrews i seria o Kate Daniels – bo była mi pierwszym zetknięciem z gatunkiem, który okazał się dla mnie stworzonym, bo lubię wracać do nich i zawsze wciągają mnie tak samo i świetnie się przy nich bawię. Bo to jedna z tych serii, na które czekam i biegnę do sklepu w dniu polskiej premiery. Mimo, że wcześniej już przeczytałam je po angielsku.

6. Kurt Vonnegut „Kocia kołyska” – bo nie było „Śniadania mistrzów” a „Kocia kołyska” okazała się i tak lepiej do mnie pasować. Bo rozciąga wyobraźnię i zaciera granicę prawdopodobieństwa. „Śniadanie mistrzów” polecał mi gorąco Feliks Kres w jednym z listów. W bibliotekach, do których miałam dostęp jako nastolatka nie było tego tytułu, nie mogłam go też kupić, bo wyczerpane nakłady. Pierwsza wizyta w uniwersyteckiej bibliotece wiązała się z poszukiwaniem „Śniadania mistrzów” w tamtejszym katalogu. WSZYSTKIE egzemplarze tej książki w toruńskich bibliotekach (uniwersyteckiej, Książnicy i pedagogicznej) okazały się stracone, przetrzymane, ukradzione. Byłam w rozpaczy, bo uderzyło to w moją wiarę, że wreszcie, że nieograniczone księgozbiory, przeczytam WSZYSTKO! „Śniadanie mistrzów” ostatecznie pożyczył mi kolega, zaklinając mnie, że jeśliby mi przyszło do głowy nieoddanie tej książki, znajdzie mnie i dopadnie. Zanim do tego doszło (do przeczytania  Śniadania, nie do dopadnięcia mnie przez Tomka), przeczytałam prawie wszystko, co do tego czasu było w Polsce dostępne Vonneguta. I paradoksalnie to nie „Śniadanie mistrzów” zapadło mi w serce najbardziej, ale „Kocia kołyska”. Przez ideę karassu, która do dziś wydaje się mieć zdumiewająco wiele sensu i jako jedyna tłumaczy pewne sprawy.

7. King – może bez tytułów, choć pewnie najbardziej „Miasteczko Salem” – bo czym skorupka za młodu nasiąknie, to na starość w ciemnościach widzi. I koniecznie za „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” – bo pozwala nie zapomnieć, co jest w pisaniu najważniejsze – zabawa. Bardzo cenię Kinga i w przeciwieństwie do jego die hard fanów nie czytałam wszystkiego (jeju, Kuba mnie zamorduje), ale dzięki temu wciąż mam coś do odkrycia. I nie przypadkiem mój kindle ma na imię Joy King – Joyland, świetna książka, był pierwszą, jaką przeczytałam na moim nowym kindlu. Długo wybierałam i sporo wybrzydzałam, aż uznałam, że właśnie King powinien być ojcem chrzestnym nowej ery mojego czytelniczego fioła.

8. Patricia Cornwell „Trupia farma” jeden z bardzo wielu kryminałów mojego życia, ale szczególny, bo opisany tam przypadek nie dawał mi spokoju tak bardzo, że zaczęłam szukać odpowiedzi na pytania wykraczające poza „kto zabił”: dlaczego, jak, w jakim był stanie mentalnym, dlaczego wybrał taką ofiarę, skąd w nim tyle agresji, czy jest zdrowy psychicznie, jakie ślady zostawił… Zaczęłam czytać i badać dziedzinę, która dziś wykracza nieco poza definicję hobby, a o efektach można posłuchać na moich prelekcjach na konwentach. „Trupią farmę” przeczytałam w 1997 roku, ciekawość, którą pobudziła trwa do dziś.

9. Może zaskakująca w tym zestawieniu: Raymonda Queneau „Bajeczka na twoją modłę” bo była pierwszym zetknięciem bardzo małej dziewczynki z zabawą w narrację i próbą układania własnych wersji historyjki. Świetna rzecz, jeśli macie małe dzieci – koniecznie im sprawcie. Co mi przypomina, że mam cudownych siostrzeńców i zaczynam poszukiwania po antykwariatach, bo mój egzemplarz Bajeczki przepadł gdzieś w mrokach dziejów wypełnionych młodszym rodzeństwem i jeszcze młodszymi kuzynami.

10. Alfred Szklarski, seria przygód Tomka Wilmowskiego – kto dziś wytyka mu polityczne inklinacje nie czytał go chyba w dzieciństwie. Dla mnie małej były synonimem przygody, okna na świat, spełniania marzeń. I nawet jeśli szybko wyrosłam z marzenia, by być łowcą dzikich zwierząt, to ciekawość tego świata poza granicą twojego miasteczka została zasiana. Każdy tom czytałam po kilkanaście razy. Tak jak Pana Samochodzika. Jakoś bliższe mi zawsze były lektury „chłopięce” – może dlatego, że chłopcy przeżywali w nich przygody, a przygody dziewczynek ograniczały się do upadku z dachu albo ufarbowania włosów na zielono (co mi się zresztą przydarzyło, choć wolałabym spotkać na swojej ścieżce kangury czy okapi, albo skarb Templariuszy).

To tak naprawdę wierzchołek góry lodowej. Dziesięć książek, a można wymieniać znacznie dłużej. Czasami zostają w nas nie te najlepsze, jakie w życiu przeczytaliśmy, ale te, które miały to coś, albo były idealną lekturą na idealny moment. Są książki, do których wracam na poprawę humoru (mam tak z serią Evanovitch o Stephanii Plum), albo przed świętami (urocza i absolutnie wspaniała Alice Taylor i „Noc przed Bożym Narodzeniem”). Są książki, które bardzo chciałam mieć, nawet jeśli to oznaczało miesięczny dyżur zmywania (nienawidzę zmywać, ale jeśli taka jest cena, by mieć „Tutenchamona” T. Hovinga ? Zmywałam. I nie żałuję, nawet jeśli nie wyszło nic z wykopalisk w Egipcie.). Są takie, które były i są inspiracją – Ilustrowana Encyklopedia Mitów i Legend Świata, nawet jeśli dziś jest dla mnie zbyt ogólna, to jest jedną z najbardziej inspirujących lektur, która stoi na mojej półce od 1996 roku i bardzo wiele tekstów wyrosło z jakiegoś luźnego skojarzenia podczas lektury czy przeglądania ilustracji. Z czasem nagromadziłam wiele różnych książek o mitologiach, wierzeniach czy kulturach innych niż nasza, ale do tamtej mam sentyment.

Zastanówcie się, czy macie swoje 10 książek, które w Was zostały. Może to idealny czas, by do niektórych wrócić? Może to czas, by zarazić nimi kogoś? Możecie, jak radzi Kuba Ćwiek, wybrać jedną książkę z waszej listy kupić i podarować komuś, by łańcuszek, całkiem fizycznie poszedł w świat. Możecie zostawiać w komentarzach swoje typy. Ja w tym momencie, z lekka sentymentalnie, podziękuję w duchu pisarzom, którzy ofiarowali mi tak wiele. I w ramach wdzięczność kupię sobie kolejne ich książki. Idealne dwa w jednym – oni dostaną tantiemy, ja frajdę. A mówią, że nie można mieć ciastka i zjeść ciastka. Z całą pewnością nie dotyczy to książek – zostają z nami znacznie dłużej, niż ciastko. I nie idą w biodra.

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Cageformoments
Cageformoments
9 lat temu

Na mojej liście również znajduje się Gaiman, który swojego czasu nieźle mi w życiu namieszał. Nigdziebądź, Amerykańscy Bogowie i Gwiezdny pył otworzyły mi wiele czytelniczych drzwi. Mam mu jedno do zarzucenia, jak się rozsmakujesz, nic już nie smakuje tak samo.

ensorcelee
ensorcelee
9 lat temu

Książki o Tomku też przeczytałam kilkanaście razy, razem z Winnetou był moją największą miłością 😉 A niedawno Dora i Miron (czytam pierwszą część) skojarzyli mi się (przed snem, więc nie pamiętam przebiegu skojarzeń) z Tomkiem i Sally 😀

kasha
kasha
9 lat temu

Dla mnie wyznacznikiem tego, czy książka stała się dla mnie KSIĄŻKĄ jest dotkliwe uczucie straty, kiedy kończę ją czytać. Pierwszy był Umberto Eco i „Imię Róży”. Było to wieki temu, w czasach liceum, ale ten smutek, że książka już przeczytana pamiętam do dzisiaj. Ostatnio tak się czułam, jak skończyłam Elżbiety Cherezińskiej „Koronę śniegu i krwi”. Na pocieszenie mam jej inne książki. Podobnie było dawno temu, w czasach mojej młodości z „Egipcjaninem Sinuhe”. I przyznaję, że mnie również King i Neil Gaiman wciągają w swoje niesamowite światy bez reszty. Z książek science-fiction za najtrwalej zaprzyjaźnione uważam: „Diunę” Franka Herberta i „Grę… Czytaj więcej »