10 rocznica premiery Złodzieja dusz!

Nie jestem zbyt dobra w rocznicach. Mój mąż może poświadczyć, jeśli nie zapisze sobie przypominaj ki w telefonie i drugiej – w kalendarzu, przepadło. A już zwłaszcza teraz, w czasie epidemii, gdy czas splata się  w dziwne supły, raz biegnie, raz stoi i ocena, co było dawno, a co trzy dni temu czasami po prostu mnie przerasta. O tym, że minęło dziesięć lat odkąd skończyłam pisać Złodzieja dusz przypomniałam sobie prawie dwa miesiące po rocznicy. Co poradzić, 2020 rok był dziwny.

Ale teraz o dziwo zapamiętałam… Może dlatego, że akurat w połowie stycznia skończyłam trzy duże projekty i odesłałam je do wydawnictw, więc miałam chwilę na to, by rozejrzeć się wokół siebie i nawet zarejestrować, że zaczął się 2022. I ciągle był styczeń… A to oznaczało,  że zbliżała się 10 rocznica premiery Złodzieja dusz!

Tak, to już dziesięć lat. Dekada. Wg ludzkiej miary to byłby już solidnie wyrośnięty dzieciak, na progu bycia nastolatkiem. Wg miary psiej, byłby to już starszawy jegomość. Według mojej miary to było niedawno, ledwie mrugnęłam, ale też wieki temu.

Początek całkiem nowego życia i zatrzaśnięcie drzwi na nosie starego, do którego wracać nie chciałam. Wystarczyło napisanie jednej powieści, bym wiedziała, że to jest coś, co chcę robić w życiu i nic innego nie zdoła mi tego zastąpić. Miałam moją marchewkę, która kiwała mi się przed nosem i sprawiała, że nie chciałam się zatrzymać, dopóki nie będzie moja.

Premiera nie poszła dobrze. To obiektywne stwierdzenie. Sporo było wpadek. Nikt mi nie pokazał plików, zanim poszły do drukarni. Może gdybym je widziała, przynajmniej na stronie tytułowej nie widniałoby „Złodziej Dusz 1”, bo mogłabym wyjaśnić, że nigdy nie będzie Złodzieja Dusz 2, a nazwa serii brzmi kompletnie inaczej. Nikt nie pytał. Okładkę też widziałam pierwszy raz na oczy, gdy znalazłam książkę na półce w księgarni. Egzemplarze autorskie dotarły kilka dni później. Nie wiedziałam, co myśleć o bardzo ładnej, acz bardzo nie pasującej do książki grafice Kasi Oleskiej. I blurb, ona jedna i ich dwóch, on nr 1, on nr 2… Przeklinałam i śmiałam się przez łzy, domyślając się, całkiem trafnie, co ten blurb rozpęta…

W tamtym czasie byłam jeszcze świeżynką naiwną i niemal na wdechu czekałam na to, co się dalej wydarzy, na promocję, na szum. Nic takiego się nie wydarzyło. Bolesna była świadomość, że debiutantki wypuszcza się jak chwiejące się na nóżkach nowonarodzone żyrafki, by radziły sobie same. Przeżyje, to dobrze, nie przeżyje, przynajmniej lwy nie będą głodne…

Ale miałam szczęście. Dużo szczęścia. Ale po kolei…

                                                                                              *

Złodzieja dusz napisałam na złość. Wyrósł z frustracji studiami doktoranckimi, uniwersytetem, moim wydziałem, moim promotorem, moją pracą, szufladkami, w które nie pasowałam, a jednak zbyt długo próbowałam się zmieścić. Gdybym w tamtym momencie nie zrobiła skoku w bok, pewnie rzuciłabym to wszystko w diabły. I być może doszłoby do brutalnego morderstwa.

Pisanie powieści UF było tańsze niż terapia (ze stypendium doktoranckiego i tak mnie na terapię nie było stać) i szybko okazało się, że w porównaniu z latami pisania doktoratu, pisanie powieści jest po prostu rozkoszą.

Skoczyłam w nią na główkę, bez żadnych kalkulacji. Jak długo pisałam, nikogo nie mordowałam. Przynajmniej nie mordowałam nikogo poza kartami powieści. Zachłysnęłam się tą radością. Nie spałam wtedy zbyt wiele, pisałam po szesnaście i więcej godzin na dobę, czasami po prostu padałam przy komputerze, budziłam się po godzinie czy dwóch i pisałam dalej. Nawet nie zaglądałam na skrzynkę uniwersyteckiej poczty, ignorując maile, które wysyłał do mnie promotor. Miałam co innego na głowie.

Miałam zaginionych magicznych, Dorę Wilk, Mirona i Joshuę, miałam szowinistów na komendzie i Żamłodę, konserwatystę  i dupka pierwszej wody, miałam wąsatego złola, którego śmierć, bez wątpienia brutalną, wyczuwałam w powietrzu i była mi jak kocimiętka. Pisałam przez dwa i pół miesiąca jak w dzikim amoku.

Mój mąż obserwował to z boku z lekkim niepokojem, ale potem przyznał, że przynajmniej wydawałam się żywa – po miesiącach uniwersyteckiej apatii to była zmiana na plus. Pilnował, bym jadła i piła, bo wtedy jeszcze nie miałam mechanizmów samozachowawczych. Żyłam tą książką. Wlewałam w nią wszystkie emocje, a ona zachłannie spijała je do dna. Gdy skończyłam, czułam się nieco pusta, ale spokojna. Już była, istniała. Nawet nie myślałam, co dalej.

Skończyłam doktorat. Teraz poszło już łatwo, bo cała pasja i nadzieje leżały już w zupełnie innym koszyczku. To była formalność, domykanie spraw. Nigdy nie lubiłam zostawiać nie dokończonych spraw. Złożyłam pracę.

I zaczęłam pisać kolejną powieść. Nie miało sensu czekanie. Była tam, we mnie, stłoczona i tęskniąca za światem. Za drugim razem poszło nawet łatwiej, bo już wiedziałam, że umiem to zrobić. I wtedy pomyślałam, dobra, Jadowska, masz dwie powieści, co zamierzasz z tym zrobić? Przeczytałam Złodzieja, poprawiłam go trochę i pierwsze pięć rozdziałów wysłałam do Fabryki Słów. Tylko do nich. Czemu? Bo wydawali dwie serie, które lubiłam. Bo wysłanie do większej liczby wydawców wiązałoby się z dokarmianiem nerwicy. Bo chciałam to mieć odhaczone, by wrócić do Thornu i zabrać się na dobre za trzeci tom. W końcu zostawiłam moich bohaterów w takim miejscu, na końcu Bogowie muszą być szaleni, że musiałam szybko do nich wrócić!

Zapomniałam, szczerze mówiąc o tym wysłanym do Fabryki manuskrypcie. Mój mózg  tak działa – albo zapomnę po odhaczeniu, albo wpadnę w galopadę nerwicy, nic pomiędzy. Zresztą, czy nie mówili, że na odpowiedź z wydawnictwa czeka się miesiącami, latami nawet?

Mail od Doroty Pacyńskiej, redaktorki Fabrycznej, przyszedł, jeśli mnie pamięć nie myli, po około trzech miesiącach. „Chcę więcej, to jest świetne!” napisała, a mnie zajęło ładnych parę minut załapanie, co to właściwie znaczy. Wysłałam jej resztę. Tym razem mail przyszedł po mniej niż czterdziestu ośmiu godzinach. Chcą wydać. Tylko czy jestem w stanie napisać więcej? Bo „pojedyncze powieści to się tak sobie”. Odpisałam, że właśnie jestem w drugiej połowie 3 tomu. Tym razem to im chwilę zajęło zrozumienie tego, co właściwie do nich piszę.

Gdyby kogoś z Was czekało zdawanie egzaminów doktorskich i obrona doktoratu… Nic tak nie rozładowuje stresu tych przedsięwzięć, jak świadomość, że to nie jest już najważniejsze. Właściwie, wcale nie jest istotne. Ważniejsze jest to, że mam kontrakt wydawniczy. I na mailu czeka na mnie plik do redakcji. Obroniłam się w październiku. W styczniu następnego roku Złodziej dusz miał premierę.

Moje życie nie zmieniło się z dnia na dzień. Ale zmieniły się moje marzenia. Nawet nie składałam CV na uniwersytet. Wszyscy pytali, co zamierzam zrobić z tym świeżo obronionym doktoratem, a prawda była taka, że gdyby nie moja przyjaciółka, zapomniałabym iść na ceremonię wręczenia, zadzwoniła z pytaniem, czy zarezerwować nam stolik na kolację po rozdaniu…

Pisałam wtedy czwarty tom – pamiętacie, mnóstwo wampirów, wilków i całkowicie zwichrowany zegar biologiczny…

                                                                                              *

Miałam szczęście. Nie tylko dlatego, że Dorocie naprawdę spodobał się Złodziej dusz i była dość przekonująca, by kupili jej entuzjazm nawet właściciele Fabryki Słów, którzy niekoniecznie byli grupą docelową. Miałam szczęście, bo Złodziej dusz, mimo braku promocji, trafił do swoich ludzi.

Gdyby nie Gavran, mały ale dziarski portal fanek i fanów UF, ta historia mogłaby się potoczyć całkiem inaczej. Kometa, Miś, Sophie, Were i pozostała część ekipy zrobiła dla Dory Wilk więcej dobrego, niż dział marketingu wydawnictwa, który miał wtedy ważniejsze premiery na głowie (zawsze zbyt wiele premier, zbyt mało czasu i czasami owieczki lądowały na ołtarzu przewidywanych zysków i wliczonego ryzyka straty).

To chyba od Komety się zaczęło. Znalazła mnie w sieci, co nie było wtedy łatwe. Ona i Miś zrobili mi stronę, namówili na założenie FP (a przy okazji prywatnego konta na FB, bo okazało się, że to konieczne, by mieć status admina), a na forum chwalili Złodzieja i polecali go nowym czytelnikom.

Jestem absolutnie pewna, że następna niespodzianka była ich zasługą. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, ja czy Fabryka, gdy pod koniec 2012 nakład był wyczerpany. To się nie zdarza zbyt często.

I wszystko ruszyło. Jakby dopiero ten sprzedany bez promocji nakład był jakimś chrztem bojowym, legitymacją pisarską, sama nie wiem. Ale wiele zmienił. Nagle ruszyło nowe wydanie, nowa szata, a przerwy między kolejnymi premierami nie rozciągały się w nieskończoność.

Nie od razu, ale zażarło. Gdyby nie tamten moment, dziesięć lat temu, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem dziś. A bardzo mi się podoba miejsce, w którym jestem. Jak to podsumowała moja droga przyjaciółka – dziesięć lat zapierdolu. Bez wątpienia. Ale nie zamieniłabym ich na nic innego.

Nic z dobrych rzeczy, które mnie spotkały przez te dziesięć lat, nie wydarzyłoby się, gdyby nie Wy, moi drodzy czytelnicy. Pelikanki moje kochane (które skończywszy czytać powieść natychmiast chcą następne, stąd Pelikanki). Pisanie dla Was jest czystą radością, ale jest możliwe tylko dlatego, że chcecie czytać to, co napiszę.

 Dziękuję Wam za to, co wnosicie do mojego życia. Jesteście najlepsi. I jesteście mistrzami twistów. Gdy myślę, że wiem, czego się mogę spodziewać, odwijacie podwójnego Axla i lądujecie na podium, przeskakując moje nadzieje, oczekiwania czy ostrożne prognozy o kilka długości.  

Niezmiennie Was za to kocham i nie wyobrażam sobie lepszej grupy czytelników.

A teraz się będę wzruszać i chlipać w herbatę, więc na zakończenie:

Wznieście dziś toast herbatką, czy czym tylko chcecie, za Złodzieja dusz, od którego wszystko się zaczęło. Za Dorę Wilk, która samym swoim pojawieniem się powstrzymała mnie przed morderstwem. Za szczęśliwe zbiegi okoliczności i książki, które czasami  trafiają do swoich czytelników fartem.
Za najlepszych czytelników świata, czyli Was.

Wiele się zmieniło przez te lata. Dużo mniej we mnie frustracji. Piszę już nie po to, by nie mordować, bo jedyne mordy, jakie mi w duszy grają, są literackie. To była intensywna dekada. Moje życie nie mogłoby być dalsze od tamtej dziwnej jesienie 2010, kiedy pisałam Złodzieja, czy tamtego stycznia 2012, kiedy książka trafiła do księgarń.  Dwadzieścia dwie książki później (nie licząc licznych antologii) pisanie jest równie ekscytujące, mordercze i intensywne, jak dziesięć lat wcześniej.

A sam Złodziej dusz ma się świetnie. W czasie epidemii wyszło kolejne, w sumie czwarte wydanie  tej książki, śliczne i tęczowe, wreszcie z cudownymi ilustracjami genialnej Magdaleny Babińskiej, co było moim marzeniem od bardzo dawna. Trafia do nowych czytelników – niektórzy byli dziećmi, kiedy Złodziej wychodził po raz pierwszy, inni potrzebowali więcej czasu, by o nim usłyszeć.  Co jakiś czas dostaję mail od wydawcy z informacją, że  właśnie zleca kolejny dodruk i nigdy nie przestanie mnie to zachwycać.

Dziękuję Wam, Duszyczki. Każda i każdy z Was, może się teraz poklepać po plecach. Spisaliście się. Jesteście fantastyczni. Zasługujecie na to, co najlepsze. A ja zrobię, co w mojej mocy, by czekało na Was mnóstwo przygód, wzruszeń i zabawy w kolejnych książkach.

Podsumowania i zapowiedzi czyli czego się można spodziewać w 2018

Moi drodzy Czytelnicy,
wszędzie czas podsumowań i zapowiedzi…
Był czas, że strasznie się przejmowałam tą całą symboliką przełomu roku, w głowie w kółko słyszałam Johna Lennona, który śpiewnie pytał „so this is christmas and what have you done?” czy jakoś tak. Od jakiegoś czasu nie pyta, najwyraźniej też jest zadowolony z wyników moich podsumowań.
Uważam, że 2017 był dobrym rokiem i przeskoczył o dwie długości 2016 już choćby dlatego, że nie chorowałam i mogłam w spokoju sobie popracować.
Wydałam dwie powieści – Akuszera bogów i Szamańskie tango. Obie przyjęliście ciepło, co zawsze mnie bardzo cieszy.
W tym roku zredagowałam 3 powieści.
Napisałam malutką powieść dla dzieci.
Zaczęłam pisać felietony dla Lubimy czytać – kolejny już wkrótce, bo jeszcze mnie nie wyrzucili. To tylko kwestia czasu, ale cieszmy się chwilą.
Napisałam co najmniej 8 opowiadań (jeśli dobrze liczę) i w 2018 szykuję dla was z tego powodu niezłą, mam nadzieję, niespodziankę.
Odbyłam co najmniej 50 spotkań (jestem zbyt leniwa, by to policzyć dokładnie) i zjeździłam Polskę w szerz i wzdłuż. Na liczenie kilometrów i godzin w pociągach też jestem zbyt leniwa, ale było ich bardzo, bardzo dużo, mimo mojej solennej obietnicy, że mniej jeżdżę.
Ale to wszystko już było. 2017 za nami. Nie zaprząta mi to przesadnie głowy. O wiele bardziej koncentruję się na tym, co będzie.
A będzie, oj będzie. Czytaj dalej „Podsumowania i zapowiedzi czyli czego się można spodziewać w 2018”

Złota Era Hollywood cz. 5 Wilki panie, wilki jakieś!

Ostatni dzień zabawy i najbardziej futrem zarośnięta część Heksalogii. To było całkiem przyjemne, wymagało bowiem buszowania wśród tych nieco mniej gładkich i wystylizowanych fotografii… Cóż, wszystko dla sprawy, takie poświęcenie, że hej, oj tak, to były ciężkie dni <tego się będę trzymać 😉 > Czytaj dalej „Złota Era Hollywood cz. 5 Wilki panie, wilki jakieś!”

Złota Era Hollywood i Pierwotny Triumwirat

Kolejny etap zabawy. Dziś pierwotny triumwirat czyli Pierzaści z małą domieszką Piekielnika. Ostrzegam, że poziom estetyczny może być niebezpieczny dla zdrowia, bo dzieląc wpis na mniejsze części mogę szaleć ze zdjęciami i nawet nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Możecie paść swoje oczy pięknem i nie musicie dziękować 😀 Czytaj dalej „Złota Era Hollywood i Pierwotny Triumwirat”

Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię, cz. 2, Diabeł, Anioł i awaria netu

Wszechświat próbował mi rzucać kłody pod nogi, gdy tylko próbowałam zasiadać do pisania tego wpisu. Gdy już przebiłam się przez samo poszukiwanie aktora, przez poszukiwanie foty odpowiedniej, przez poszukiwanie w odmętach mej głowy uzasadnienia… zabrakło mi netu, awaria, te sprawy, stąd opóźnienie. Ale co się odwlecze… Smacznego, moi drodzy, moje drogie. Czytaj dalej „Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię, cz. 2, Diabeł, Anioł i awaria netu”

Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię o Dorze Wilk cz. 1 Damy

Ok, to jest wpis z kategorii „Pięknie prokrastynowałam, oh jak pięknie, ale trzeba by nadać temu sens. Już wiem! Zrobię o tym wpis!”. Trochę na wasze własne życzenie, bo na spotkaniach, w wywiadach, na chacie fabrycznym pytanie o to kogo widziałabym jako odtwórcę roli Mirona, Dory czy Baala (tak, najczęściej Baala) pojawia się z regularnością większą, niż następujące po sobie pory karmienia Komety. Czytaj dalej „Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię o Dorze Wilk cz. 1 Damy”

Książkowe łańcuszkowanie i wszyscy wiemy, jaki będzie finał!

Basia Karlik, kochana i nieoceniona harfiarka, którą już znacie, zaprosiła mnie do łańcuszka. Nie lubię łańcuszków, chyba że są sensowne – dlatego przyjęłam wyzwanie IBC albo czytelniczy łańcuszek od Basi, bo pierwszy niesie konkretną wiedzę o stwardnieniu zanikowym bocznym i pozwala zmobilizować ludzi do pomagania, a drugi – bo pozwala mi nieco sentymentalnie podumać nad tym, które książki zostały we mnie na dłużej. Czytaj dalej „Książkowe łańcuszkowanie i wszyscy wiemy, jaki będzie finał!”

Kołysanka Dory Wilk

Barbara Karlik jest wyjątkową kobietą. Niesamowicie utalentowana, wielka duchem, drobna ciałem (nie licząc włosów, bo te niemal podwajają jej rozmiary), a ja czuję się zaszczycona mając ją w gronie przyjaciół. Skomponowała Kołysankę Dory Wilk, wsłuchajcie się w tekst, a wierzcie mi, załkacie jako i ja.

Poznałyśmy się jakiś czas temu, pewnie konwentowo, bo bywa często, zachwyca gorsetami, fryzurami upiętymi tak, że kręci się w głowie i grą na harfie, której dźwięki przenikają tak głęboko, że dusza obrana z ochronnych barier po prostu łka i wydziela szereg wzruszeń. Czytaj dalej „Kołysanka Dory Wilk”