O wychodzeniu z impasu i magii pisania

 

Wena, szlachetne dziewczę o urodzie smukłej a nienachalnej. Jedna z tych grających niedostępną, domagająca się atencji i adoracji, kapryśna nieco i rozwydrzona. Bez wątpienia kobieta. Od zawsze fascynowały mnie rytuały, metody i sztuczki, którymi pisarze je ujarzmiali, z myślą o dotrzymaniu terminów u wydawcy. Nie, żebym się zrównywała, przeciwnie, za pocieszające uważam, że nawet najwięksi się zmagali z problemem poskromienia złośnicy.

Virginia Woolf pisała stojąc przy drewnianym pulpicie, trochę na przekór – jej siostra malarka zasugerowała w rozmowie, że pisarz to jednak ma łatwiej, nie dość że taniej to jeszcze przy sztalugach stać nie musi. Więc stała. Foulkner wstawał bardzo wcześnie, pisał zawsze przy tym samym biurku, a jego plan dnia był nienaruszalny. Henry James miał limit stron jakie w ciągu dnia musiał napisać, choćby się paliło. Steinbeck uciekł do chaty na wsi i w surowym jak cela pokoiku pisał, nie mając pokus, które by go odciągały. Romanowiczowa pisała jak później Rowling, w knajpkach – nie przeszkadzał jej ludzki szum i ruch. Balzac wypijał ilości kawy, wystarczające do zapełnienia małego basenu.

Jedni piją, inni wzbraniają się od alkoholu. Sięgają po używki, lub prowadzą mnisi żywot. Czytają cudze książki, lub przeciwnie – ścisły post czytelniczy. Izolują się, lub na odwrót, otaczają chmarą ludzi, jakby z ich energii czerpali pokłady własnych sił witalnych. Ręcznie, na maszynie (nawet w dobie komputerów!), z wieloma brudnopisami, ołówkiem lub tylko piórem, na żółtych kartkach lub w ręcznie oprawianych w skórę notesach. (W żadnej innej grupie społecznej nie znajdzie się tylu fetyszystów materiałów piśmienniczych, do których i ja należę ;))

Do tego przesądy i rytuały. Struganie ołówków, nawet gdy tego nie potrzebują, napełnianie piór, kolor atramentu czy rodzaj fonta (wersja współczesna), kremowanie rąk, robienie kawy, bieganie przed, medytacja, ulubiony szlafrok, bose stopy – rodzaj i ilość okoliczności towarzyszących, którym pisarz może nadać znaczenie i uznać za konieczne jest nieograniczona. Przynoszący szczęście w pisaniu kot na kolanach też się zdarzył raz czy dwa. Wielu pisarzy podświadomie powtarza jakiś wzorzec – zapytani wprost zaprzeczyliby, że mają jakiś rytuał.

Pisanie, jak każde zajęcie, które nie jest do końca przewidywalne, obrasta folklorem. Wydaje mi się, że częściowo odpowiada za to przekonanie, że pisanie to jednak jakaś forma magii, ze słów stwarza się świat, ludzi, zdarzenia. Raz idzie pięknie, raz opornie. Szuka się formuły rytuału, która gwarantowałaby powodzenie – zadzianie się magii. By wprowadzić coś przewidywalnego w coś irracjonalnego. A przewidywalna jest tylko jedna rzecz – trzeba odsiedzieć swoje.

Marta zawsze mi powtarza, że pisanie to jeden z najbardziej samotnych zawodów świata. Jesteś ty i biała kartka (migający kursor). Raz idzie dobrze i porywa cię opowieść, raz gorzej i jesteś do bólu świadoma bolącego od zbyt wielu godzin za biurkiem tyłka. A gdy nagle stwierdzasz z przerażeniem, że utknęłaś, że zamiast wartkiego nurtu masz kapiący ledwo kranik a jałowość twojej głowy przywodzi na myśl postapokaliptyczny krajobraz wiejski, folklor ożywa, wybucha ze zwiększoną siłą. Nigdy nie jest tak potrzebny jak teraz – gdy porwie cię pisanie, nawet nie zauważysz, że kawy dawno nie ma, płyta się skończyła, szczęśliwy kot poszedł do drugiego pokoju wnerwiony stukaniem klawiszy.

A jeśli pisanie nie idzie… ech.

Tak więc utknęłam. Wracam 6 rozdziałów wstecz i szukam problemu. Książka w mojej głowie i to co jest na papierze w którymś momencie się rozeszło, trzeba wrócić i odnaleźć rozwidlenie, które zwiodło mnie na manowce. To racjonalna część wychodzenia z dołka. Jest też folklor: konkretna muzyka (Możdżer, ścieżka dźwiękowa do filmu Single Men, Telemann – czy mój pogrążony w chaosie mózg potrzebuje nagle uporządkowanych i harmonijnych dźwięków? Nie wiem. Działa.), kolorowe paznokcie (ich miganie na klawiaturze podnosi na duchu), zupełnie dziewiczy notes i pióro z zielonym atramentem. Mnóstwo małych dziwactw, których już nawet nie zauważam. Może obeszłabym się bez nich, ale po co ryzykować?

Wiadomość z ostatniej chwili, 48 godzin później problem rozwiązany (na 99%). Żołądek Komety zacisnął się lekko, gdy wyjawiłam, że 65 stron poszło do kosza. Ale nie upieczemy ciasta bez stłuczenia jaj. Przynajmniej teraz znów widzę jasny horyzont i wierzę, że będzie dobrze.

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

10 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Kometa
Kometa
Admin
11 lat temu

No w końcu 65 stron nie w kij dmuchał. Ale ty tu jesteś autorką, wierzę, że wiesz co czynisz xD

RudaCzarownica
RudaCzarownica
11 lat temu

Och nie, jak ja to dobrze znam! I, co może dziwne, ten Twój wpis podniósł mnie na duchu. Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja przez to przechodzę, no i że da się z tego wybrnąć! 🙂

Czarownica
Czarownica
11 lat temu

A zdradź tajemnicę, gdzie Ty piszesz?
Czy w knajpkach, czy w samotnej chacie? Czy też może w zaciszu gabinetu, otoczona książkami z wiernym kotem na kolanach? Szczerze mówiąc – ta ostatnia wersja do mnie przemawia.

Jarka
Jarka
11 lat temu

O kurczę… takie rozwidlenia mogą rzeczywiście dać w kość… i te 65 stron to jednak nie taka bagatela! Pocieszającym jest fakt, że znów jesteś na prostej i że oczywiście się nie poddajesz :)) Trzymam kciuki za dalszą wenę!

Oksa
Oksa
11 lat temu

Wena na szczęście wróciła, ale zanim tak się stało dostaliśmy naprawdę ciekawy wpis, takie delikatne zaglądnięcie w głowę pisarza oraz jego większych i mniejszych dziwactw. I masz rację, dla mnie pisarstwo to jest magia. Nie ogarniam tej kuwety, ale nie przeszkadza mi to w tym, żeby mnie ze sobą porwała (magia, nie kuweta :-P)

Oksa
Oksa
11 lat temu

Czasem przez kuwetę moich kocic u mnie w domu to mnie szlag rwie, owszem 😛