Są ludzie, nie rozumiem ich mimo prób, którzy zawsze skupiają się na negatywach, nie potrafią inaczej. Jedząc zajebisty tort wyłapią to, że perełki dekoracyjne są twarde i nie da się ich pogryźć, choć na kawałku ważącym nie mniej niż 300 gram na oko mieli ze 4 w maksie 6 perełek. To prawdziwa historia.
To tacy ludzie, którzy obejrzawszy film zapamiętują tylko wpadki, wręcz na nie czyhają, bo muszą mieć powód do narzekania. Zawsze można na nich liczyć. Film jest gorszy od książki. Książka jest gorsza od poprzedniej książki tego autora. A sam autor do najlepszych nie należy. To ludzie z obsesją kontroli. Nie mogą dać się ponieść narracji, bohaterom, przygodzie, bo wtedy by tę kontrolę stracili, więc są jak księgowy nad deklaracją podatkową. Tu brakuje grosika, tu inicjału imienia, tam kreseczka w numerze NIPu całkiem niepotrzebna. Co pasuje księgowemu, zasmuca u innych, bo zwykle oznacza, że ci ludzie nigdy z niczego nie są zadowoleni. Nie mogą sobie na to pozwolić, bo nic nie jest idealne. Ba, naturą rzeczy jest bycie niedoskonałymi. Można to przyjąć z pogodną akceptacją i skupić się na pozytywach.
W przykładzie powyższym, ja w tym samym czasie spróbowałam perełki, uznałam, że niezbyt smaczna, choć śliczna i te cztery jakie przypadły na mój kawałek odsunęłam na bok. Owszem były mało jadalne, ale to dekoracja, a ona nie ma być smaczna, ale ładna, a ten rządek różowych i kremowych perłowych koralików przy krawędzi tortu wyglądał bardzo estetycznie. Na cukrowe róże też nie czyhałam z zamiarem konsumpcji, bo dekoracje rządzą się swoimi prawami. Za to sam tort był niebiańsko smaczny. Połączenie delikatnego biszkoptu dyskretnie ociężałego od ponczu, lekkiego kremu waniliowego z dodatkiem malinowego musu i polewa z białej czekolady. Pyszny. A jednak po imprezie słyszałam rozmowę dwóch znajomych mi osób, które nie wspomniały o tym ani słowa, za to w sposób graniczący z obsesją skupiły się na rzeczonych perełkach. Nie wytrzymałam i zapytałam, czy sam tort też im nie smakował. Ależ nie, był „znośny”, choć szkoda, że nie czekoladowy. Plus cukiernia nie ta, którą oni by wybrali. No i te perełki. Perełki, perełki, perełki… Autentycznie witki mi opadły. Bo są ludzie, których nie zdoła podbić nawet tort. A to mili moi, w moim własnym rankingu, czyni sprawę beznadziejną. W tych ludziach nie ma miejsca na Boga! No dobrze, to akurat celowe przerysowanie, ale sądzę, że wiecie o co mi chodzi.
Są dwie drogi życiowe, jakimi, jak wynika z moich obserwacji, podąża ludzka rzesza. Szukając im literackich patronów, wybieram Pollyannę i Scrooge’a (pasowałby też Grumpy Cat, ale on jest wciąż mało literacki, choć byłby niezłym bohaterem np. gazetowej rubryki z felietonami).
Kto z was nie zna Pollyanny, łapka do góry? Cóż, jeśli są takie osoby, wyjaśnię. To bohaterka książki Eleanor H. Porter. Coś w klimacie Ani z Zielonego Wzgórza, zresztą czytałam je w podobnym czasie, czyli jak miałam jakieś 10 lat. Sierotka trafia pod opiekę ciotki, mało uprzejmej i za to bardzo despotycznej kobiety. I jej życie nie jest szczególnie zachwycające. Ale mała Pollyanna ma grę w zadowolenie (Wikipedia podaje, że w radość, ja wyraźnie pamiętam, że w zadowolenie, więc tak zostawiam), która nie tylko sprawia, że dziewczynka ma wiele powodów do radości, ale też odmienia życie ludzi, którzy z Pollyanną się stykają. Uczy ich optymizmu, dostrzegania pozytywów nawet kiedy ciężko je dostrzec. Korzystać z okazji, by zmienić swoje życie, nawet jeśli wydaje się, że wszystko stracone. I spodziewać się po ludziach dobra, nawet jeśli można się na nich zawieść. Przesłodzone? Jasne, jak wszystkie książeczki w tym stylu. Ale jest w całej tej grze w zadowolenie coś co mnie ujęło. Pollyannę dotykają różne tragedie. Umiera jej mama, potem tata, ciotka traktuje ją jako nieprzyjemny obowiązek, oschle i bez śladu cieplejszego uczucia, umieszcza w pokoju na poddaszu, wyraźnie odbiegającym w kwestii wyposażenia od bogatego i pięknie urządzonego domu, dziewczynka ociera się o kalectwo, długotrwałą chorobę… Klasyczne dramaty sierotki. Ale mała nie płacze w kąciku, tylko zawsze stara się znaleźć choć jedną pozytywną stronę całej sytuacji. Leżę w łóżku kilka miesięcy? Mam czas na czytanie. Gdyby narzekała, marudziła, smęciła, jej życie nie byłoby lepsze i wciąż musiałaby leżeć w łóżku z połamanymi nogami, na dodatek byłaby to dla niej wielka kara i czas dłużyłby się niemiłosiernie. A przecież można potraktować to jako urlop. Czas na książki, odwiedziny znajomych, pracę nad sobą, naukę… Nawet coś jawnie negatywnego potrafiła przekuć na coś pozytywnego. I wiecie co? To jest naciągane i przesłodzone, ale ja naprawdę lubię Pollyannę. Nie wiem, czy to jej zawdzięczam swój optymizm, czy to wrodzona przypadłość, ale jeśli mam do wyboru skoncentrować się na zaletach czy na wadach, na pozytywach czy negatywach, zawsze będę po stronie Pollyanny i jej gry w zadowolenie.
Bo życie i bez mojego biadolenia do łatwych i lekkich nie należy. I jest wiele wspaniałych spraw, rzeczy, ludzi, zjawisk, które przywołują we mnie pogodny uśmiech. Czemu mam poświęcać im mniej czasu niż temu, co mnie irytuje, zasmuca, wkurza? Co mi przyjdzie z tego malkontenctwa, które jest ulubioną dyscypliną sportową ogromnej rzeszy Polaków? Niewiele w życiu spotkałam osób, które uznałabym za autentycznie brzydkie. Zawsze jest coś, co można uznać za plus. Ładne włosy u dziewczyny z mało wyjściową twarzą, delikatne i kształtne dłonie u kobiety w całości zbyt kościstej, długie rzęsy i ciepłe spojrzenie u faceta, który mógłby udzielić twarzy do nerdowskiego mema o tym, że prędzej zaliczy 6 semestrów na MIT niż dziewczynę, ślicznie dobrane ubranie, świadczące, że natura może poskąpiła urody, ale nadrobiła smakiem, albo osobowością, inteligencją i poczuciem humoru, które każde z osobna, a co dopiero w pełnym pakiecie sprawia, że kształt nosa czy waga nie mają znaczenia, bo nie na nie zwraca się uwagę. Dokładnie na tej samej zasadzie oglądam filmy. Jeśli kłuje mnie w oczy kiepski scenariusz, skupiam się na aktorstwie, jeśli i to nie jest dobrym pomysłem, zostaje liczyć na piękne krajobrazy/zdjęcia/muzykę/napisy końcowe. W ostateczności zawsze to był pretekst by wyjść z domu lub nie myć naczyń. A jednak na plus.
Marudny, oschły, nie liczący się z innymi Scrooge patronuje temu podejściu do życia. To nie tylko ludzie narzekający na perełki na torcie. To także specyficzny typ recenzentów, którzy byliby chorzy, jeśliby nie zjechali książki lub filmu do cna. Jakby bali się, że użycie czasownika „podobało mi się” w jakimkolwiek kontekście urągało ich inteligencji, obnażało miękkie podbrzusze, które lepiej skryć w sarkastycznym, niekiedy napastliwym tonie. Z reguły osoby te są też przekonane o swojej absolutnej supremacji nad średnią krajową, czy, w ekstremalnych przypadkach, nad ludzką rasą jako taką. Oto on, nadczłowiek, wychłoszcze bezlitośnie cielca, dowodząc jego marności. Nie ważne, że cielec ów ma dorobek życia wielokrotnie przewyższający dorobek krytykanta (niekoniecznie krytyka, zaznaczam), że podoba się 99% odbiorców. To akurat przemawia przeciwko tym odbiorcom, bo bez smaku są, nie znają się, nie wiedzą co dobre. O tym bowiem zadecyduje ten oto, powołany przez samego siebie na to stanowisko dyktator smaku.
Zdarzyło mi się obejrzeć wiele złych filmów. Przeczytać wiele złych książek. Ale niewiele z nich uznałabym za tak złe, katastrofalne wręcz, by właściwszym od ich powstania było zabicie autora, zanim choćby wpadł na pomysł stworzenia ich. Scrooge powiedziałby dokładnie odwrotnie. Niewiele jest autorów, którzy nie urągają memu smakowi, niewiele jest filmów, które mogę określić choćby mianem przyzwoitych. Metody zjechania dzieła bywają różne, kiedyś o tym napiszę, ale tu o czym innym chcę wspomnieć.
Równie charakterystyczne jest to, że takie osoby z zasady niewiele robią. Siedzą z boku i krytykują, dowodzą znajomości tematu na poziomie eksperckim, ale z pozycji teorii. Na przykład: nie zabiorą się za organizowanie konwentu, prowadzenie portalu literackiego, wydawanie książek, pisanie książek, zaprojektowanie kampanii reklamowej czy społecznej, ale z pozycji sędziego liniowego wygwiżdżą każdego, kto się za to zabierze. Przypomina mi to sytuację, widzianą kiedyś na żywo. Dwie dziewczyny w basenie płyną kraulem. Na ławce siedzi grupka ludzi, płci mieszanej, obgadują te w basenie. Krytykują ich styl, budowę ramion, za mały zamach, za duże rozbryzgi wody i inne niedoskonałości. Trener dziewcząt stoi z boku cierpliwie, ale w końcu nerwy mu puszczają i pyta, czy może są z komisji olimpijskiej, skoro tyle wiedzą. A może są nie odkrytymi talentami, jeśli tak, zaprasza do wody, wciąż są w drużynie miejsca dla najlepszych. Na co panna prychnęła, a koleś rzucił: „nie trzeba pływać, by się na tym znać. Widziałem prawdziwych zawodowców w telewizji, wyglądali zdecydowanie inaczej”. Trener nie skomentował, choć miał bardzo wymowną minę.
I dokładnie tak jest. Organizatorzy konwentów, wydawcy, redaktorzy, pisarze czy marketingowcy (dobór zawodów z branży nieprzypadkowy, jakoś tak się uzbierało okazji do napisania tego tekstu po paru obserwacjach) są jak te dziewczyny, wysilające mięśnie, trenujące cierpliwie, uczące się każdego dnia, aż dojdą do poziomu, w których zgarną złoto. Może nie, może nie zdołają osiągnąć takiego pułapu umiejętności. Może zwichnie jeden czy drugi staw barkowy i karierę zakończy smutnym „już po mnie, ale próbowałem”, może popełniają błędy techniczne, może wreszcie są zmęczeni tym cholernym basenem, ale wiedzą, że albo oni popłyną, albo basen będzie stał pusty, a w sumie szkoda, skoro tyle lat już się trenuje i złoto wciąż nie jest przekreślone. I z całą cierpliwością, jaką mają, starają się robić swoje, nie zważając na krytykantów z ławek bocznych, którzy mają wiele do powiedzenia, ale jakoś nie spieszą się z tym, by wskoczyć do basenu i dać z siebie cokolwiek, poza biadoleniem.
Bo machnęłabym ręką na to marudzenie i narzekanie, gdyby maruderzy choć spróbowali, dawali z siebie cokolwiek, byli konstruktywni, przełożyli słowa na czyny. Ale to byłoby zbyt proste. Czytam czasami pełne jadu komenty, na przykład ostatnio związane z organizacją Pyrkonu (a tak się składa, że mam poniekąd inside view na to, ja koszmarna jest to praca i jak wymagająca) i dochodzę do wniosku, że w tych toksycznych indywiduach nawet ja nie bardzo mogę znaleźć jakikolwiek pozytyw. Ochrona nie taka jak trzeba, ktoś spojrzał krzywo, ktoś śmierdzi, a właściwie przeszkadzali ludzie, całkiem niepotrzebni. Są osoby, o których najmilsza rzecz jaką mogę powiedzieć, po tym jak przeczytałam ich wypowiedzi, to że mają ciekawy avatar.
Osoby takie żyją między nami. Przesiąknięci goryczą. Wiecznie niezadowoleni. Używający mnóstwa przymiotników wyrażających dezaprobatę w stopniu najwyższym. Najgorsze, najbrzydsze, najbardziej chujowe… Zaczynający swoje opowieści od „nie uwierzysz jakie beznadziejne/jak koszmarny/głupi/fatalny….” Wersji jest wiele. Każda sprowadza się do tego, że w oczach tych osób cały świat jest czarną dziurą nędzy i rozpaczy, nikt nie robi nic tak, jak należy, nic nie jest takie, jakie być powinno. Malkontenctwo staje się formą sztuki, niezbędnym dla obiektu onanizmem. To się samo napędza, jest coraz gorzej, a im gorzej tym lepiej, bo tym gorzej można o tym mówić, upajając się horrorem opowieści. Oh, na pewno znacie pełne momentów grozy opowieści o wizycie w przychodni, podróży autobusem, dniu w pracy, pogodzie, podatkach, polityce. Jasne, każdy z nas ma prawo mieć gorszy dzień, gorzej, kiedy nie miewamy lepszych.
Mam kilku takich znajomych. Ostatnio zwróciłam uwagę na to, że u nich można tylko narzekać. Tak prowadzą rozmowę, jeśli odmawiasz narzekania, mówisz, że coś było w porządku, temat się urywa i nie ma kto pociągnąć… Nie to, że im się dzieje jakoś szczególnie dobrze, czy szczególnie źle. Ot zwykła polska średnia. To nie ma znaczenia. Oni narzekają z zasady i na wszystko, to jest taka poza sarkastycznego malkontenta, która moim zdaniem ich unieszczęśliwia, ale oni czują się lepsi od ogółu. Obcowanie z nimi na dłuższą metę męczy, wychodzę od nich z bólem głowy i depresją. Zauważyłam, że ich unikam, podświadomie chroniąc nie zawsze jaskrawy promyczek optymizmu, bo czasem przychodzi trudniejszy czas i utrzymanie pogody ducha kosztuje więcej.
A przecież zawsze jest coś, co można uznać za pozytyw. W ostateczności pozostaje czarny humor: ok, amputowano mi stopy, ale zaoszczędzę na butach. Żona mnie opuściła, no cóż, wreszcie nie dostanę po głowie za to, że zapomniałem o rocznicy. W komentarzach proponuję zabawę – trening. Napiszcie mi proszę waszą propozycję jakiejś upiornie nieprzyjemnej sytuacji i znajdźcie choć jeden pozytyw jaki z niej wynika. Proszę, znajdźcie w sobie malutki choćby element Pollyanny. Świat nie potrzebuje więcej Grumpy Catów. I przepraszam, że tak długo, uzbierało się 🙂
Zamykaliśmy dziś pyrkonowy program, rozsyłam wiadomości o zaakceptowaniu punktów, a tu – niespodzianka – mail o treści: „Ale to nie mój punkt! :D”
Okazało się, że dwóch panów przyjeżdżających na Pyrkon ma identyczne imiona i nazwiska 😀
…ale na szczęście mają różne ksywki, więc dało się namierzyć, który jest który.
Pan jednak nie odnalazł w sobie pełni ducha Pollyanny… bo nic by ci nie odpisał, tylko stwierdził sam do siebie: Ja to jednak mam farta, ludzie nadsyłają zgłoszenia a te są nie raz i nie dwa odrzucane, a ja nie dość że wysłałem i przyjęli, to jeszcze przyjęli na moje konto takie, co go nie wysłałem… Wprawdzie niewiele wiem w temacie X ale czyż nie jest to znakomita okazja, by się dowiedzieć? Poznać nowych ludzi… bo przecież może zjawić się mój imiennik, który faktycznie nadesłał zgłoszenie i tadam, mam z nim już co najmniej 2 tematy do rozmowy – jak… Czytaj więcej »
Polyanna to był mój pierwszy film w kinie, przyznam, że książki chyba nie czytałam albo nie pamiętam. Cieszę się, że poruszylas ten temat. Tydzień temu dowiedziałam się, że z końcem czerwca stracę pracę; i ja znalazłam w tym plus. Będę miała więcej czasu na książki a ja żyję po to żeby czytać.
Prosty przykład – leżę w łóżku, potwornie przeziębiona, z nosa cieknie, gorączka, no same minusy. a plus – najgorsze chwile zaraz mina, mogę spokojnie poczytać, nie muszę gotować.
Nie uwierzysz jak się cieszę, że dziś natrafiłam przypadkiem na twojego bloga. Świetny wpis. Co najmniej się uśmiechnęłam. 🙂 I szacunek za to co robisz. PS Chodziłyśmy do tego samego liceum.
Pozdrawiam przedborskie liceum 🙂
Witam. Jak zawsze i wszędzie spóźniony, ale obecny. Zapomniała szanowna Jada o trzeciej kategorii- zadowoleni z tego, że coś się p…. – Ty, zobacz, cała nasze IT poszło w piździec! Dobrze, że nie ja dostanę po pu[}, tylko X-iński, on to stawiał. O ile zazwyczaj jestem ostrożnym optymistą (nie przyleciał samolot, ok, mam czas spojrzeć co tam nowego z fantastyki), czasem wychodzi ze mnie właśnie ten trzeci typ. Serdecznie pozdrawiam PS- przydałoby się trochę odświeżyć bloga, część linków nie działa, podobnie jak wrzucone obrazki (gdzieś poginęły w otchłaniach internetu). W razie problemów z odzyskiem polecam skorzystanie z archive.org, na szczęście… Czytaj więcej »
Strona była przenoszona między serwerami, zmieniany był też szablon, więc sporo rzeczy się wykrzacza, a ja zwyczajnie nie mam czasu wszystkiego pilnować i nie mam dość umiejętności, by wszystko naprawiać. Blog już dawno jest zamknięty – bo o wiele milej mi się pisze na FB i Instagramie, gdzie zagląda bez porównania więcej osób. Nie jestem w stanie pisać tyle ile piszę, jeździć na spotkania, być tak aktywną w miejscach, gdzie już jestem, by jeszcze pilnować wszystkiego tu. Takie życie, nie rozdwoję się.